Drodzy Czytelnicy,
zapraszam Was dziś do rozmowy z kobietą, której udało się schudnąć na trwałe.
A co najważniejsze, która zrobiła to bez diet odchudzających i bez walki sama ze sobą. Jej metodą było .... a z resztą - przeczytajcie sami!
Cała historia jest dla mnie niezwykle poruszająca i myślę, że wiele kobiet może w niej odnaleźć siebie!
Pani Aniu,
z wielką przyjemnością przeczytałam Pani książkę "Minimalizm dla zaawansowanych", gdzie oprócz głównego tematu, opisała Pani również wieloletnią historię swojej walki z nadmiarowymi kilogramami, która na szczęścia zakończyła się Pani sukcesem.
Ta historia mnie zachwyciła, ponieważ opowiada o kobiecie, która po latach walki ze sobą i jedzeniem, w końcu zmieniła podejście. I o tym właśnie chciałam z Panią porozmawiać. Aby zainspirować jak najwięcej osób do tego, by spojrzały na swoje odchudzanie całkiem inaczej niż do tej pory i w końcu mogły poczuć w tym temacie spokój.
Jak to było na początku - z czym i jak Pani walczyła?
Większość osób w mojej rodzinie, zarówno po stronie mamy, jak i ojca, ma lub miało na pewnym etapie nadwagę, nie brakuje też przypadków znacznej otyłości. Wydaje się, że skłonności do tycia mamy w genach. Jako dziecko byłam bardzo szczupła, szybko rosłam, ale jako nastolatka zaczęłam się w naturalny sposób zaokrąglać.
Nie byłam pulchna, ale, jak to często bywa w tym wieku, trudno mi było zaakceptować zmiany zachodzące w ciele: powiększający się biust, pełniejsze biodra. Myślę, że miałam wtedy bardzo ładną figurę. Jednak w czasopismach dla dziewcząt pisano o dietach i tym, że trzeba uważać, by zanadto nie przytyć. Poza tym odkąd pamiętam, wszystkie kobiety w mojej rodzinie nieustannie się odchudzały.
Kiedy po raz pierwszy pomyślała Pani o odchudzaniu?
Po raz pierwszy o odchudzaniu zaczęłam myśleć pod koniec szkoły podstawowej, a pierwsze poważniejsze próby podjęłam, będąc już w liceum. Wtedy panował kult liczenia kalorii oraz przekonanie, że największym wrogiem człowieka są tłuszcz i cukier. Próbowałam więc bardzo ograniczać ilość zjadanych pokarmów, robiłam sobie regularne jednodniowe głodówki.
Całą rodziną przeszliśmy na pewnym etapie na dietę Diamondów, polegającą na dbaniu o właściwe połączenia pokarmów oraz nakazującą jeść określone grupy pokarmów o odpowiedniej porze dnia.
Owszem, wszyscy znacznie schudliśmy, ale to był jednak dość radykalny program żywieniowy. Na dłuższą metę to system trudny do utrzymania, zwłaszcza w zimie, gdy po zjedzeniu sałatki owocowej na śniadanie nie dość, że było się ciągle głodnym, to jeszcze wychłodzonym. Nic więc dziwnego, że prędzej czy później musiało przyjść odbicie.
To był dla mnie bardzo stresujący okres, chodziłam do dobrej szkoły, planowałam pójście na studia. Silny stres bardzo obciąża organizm, więc taka zbyt lekka dieta nie dawała dość energii. Rekompensowałam to sobie słodyczami, czekoladą, często kupowałam krakowskie obwarzanki, które są pyszne, ale to nic innego, jak wypiek z białej mąki pszennej.
Oczywiście nie było mowy o jakiejś regularnej aktywności fizycznej, bo nie było na to raczej czasu. Na przemian traciłam więc kilka kilogramów, by znów je szybko odzyskać.
Jaki był efekt tego eksperymentu z odchudzaniem?
W dorosłość weszłam więc z zestawem kompleksów, zaburzonym postrzeganiem swojego ciała, rozregulowanym w wyniku stresu układem pokarmowym oraz początkiem zaburzeń odżywiania. Jak się okazało, potem miało być tylko gorzej.
W połowie studiów wyjechałam na kilka miesięcy do Francji, by podszkolić język, pracując jako opiekunka do dzieci i pomoc domowa. Francuzki są szczupłe. Czułam się tam gruba jak słonica, chociaż często moje okrąglejsze kształty budziły męskie zainteresowanie, słyszałam wiele komplementów i zaczepiano mnie na ulicy czy w metrze. Peszyło mnie to, krępowało. Nie akceptowałam swoich krągłości, więc nie rozumiałam, dlaczego miałyby one się komukolwiek podobać. Tym bardziej, że lansowany tam typ damskiej sylwetki odbiegał znacznie od mojej.
Czyli rozumiem, że dalej walczyła Pani z swoim ciałem?
Niestety, im bardziej ze sobą walczyłam, im bardziej odmawiałam sobie jedzenia, tym gorsze miałam efekty. Oczywiście pomiędzy okresami ścisłej kontroli były coraz częstsze momenty jej utraty, objadania się, napychania byle czym. Najlepiej słodkim i mącznym, czasem serami. Wyjadałam z szafek moich pracodawców słodkie płatki śniadaniowe dla dzieci, słodkie bułeczki, suchą bagietkę, a nawet cukier trzcinowy w kostkach. Kilogramów przybywało, zamiast ubywać, pogarszał się stan cery. Czułam się ze sobą coraz gorzej, ale nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić.
Bardzo mi to przypomina moje własne doświadczenie. Łatwo mi sobie wyobrazić, jak ciężka emocjonalnie to była sytuacja.
Gdy wróciłam do Polski i powróciłam na uczelnię, wynajęłam sobie pokój i zaczęłam samodzielne życie. Podejmowałam znów próby opanowania napadów objadania się. Poprzez pilnowanie wydatków (wiadomo, życie studentki) oszczędzałam na jedzeniu. Do tego doszła jeszcze gorsza samoocena i problemy emocjonalne. Przez kompleksy i przekonanie o swojej niskiej wartości podejmowałam fatalne decyzje, jeśli chodzi o związki. Przyciągałam do siebie mężczyzn, którzy wykorzystywali mój brak pewności siebie, utwierdzali mnie tylko w przekonaniu, że nie jestem wiele warta. Omijałam natomiast tych, którzy mogliby dać mi wsparcie, stabilność i akceptację.
Wtedy wpadłam w bulimię. Odkryłam, że po napadach objadania się mogę zażyć środki na przeczyszczenie lub zwymiotować i nie czuję się wtedy napchana jak balon. Owszem, pojawiało się poczucie winy i obietnica, że już więcej nie będę. Od jutra będę już nad sobą panować, będę silna i więcej nie upadnę.
Pod koniec studiów przeżyłam poważny zawód miłosny, który bardzo mną wstrząsnął. Potem przez rok nie mogłam znaleźć pracy, bo to był okres rekordowego bezrobocia. W tamtym czasie tyłam coraz bardziej, właściwie nie było już momentów chudnięcia. Byłam w tak fatalnej formie psychicznej i fizycznej, że wydawało się, że nie ma już dla mnie ratunku.
Przyszedł taki czas, że przestałam się ważyć, wtedy, gdy przekroczyłam 70 kilogramów (przy 159 cm wzrostu). Po prostu nie chciałam wiedzieć, ile ważę. Uparłam się też, że nie będę kupować większych ubrań, wciskałam się na siłę w za ciasne spodnie, które groziły pęknięciem. Co zresztą się zdarzało. Nosiłam się wtedy najczęściej cała na czarno. Chciałam być niewidzialna. A jednak nie byłam, bo coraz częściej słyszałam komentarze na temat swojej wagi, nawet na ulicy.
Nienawidziłam siebie. Niska, gruba, pryszczata, niekochana i bez pracy. Gdy jakiś mężczyzna zwrócił na mnie uwagę, kurczowo czepiałam się każdego okruchu zainteresowania, wygłodniała ciepła i czułości, wciąż nie umiejąc właściwie wybierać.
Rozumiem, że to te były gorsze momenty z Pani historii. Ale pewnie były też momenty lepszego samopoczucia?
Kolejne mniej więcej dziesięć lat to okres powolnej stabilizacji, zarówno emocjonalnej, jak i pod względem wagi i żywienia. Po roku bezrobocia zaczęłam pracować w turystyce. Była to praca nieregularna, sezonowa, ale dawała satysfakcję, jakieś środki do życia, dużo wrażeń i kontaktów z ludźmi. Dzięki temu zajęciu zaczęłam nabierać pewności siebie, przełamywać nieśmiałość, poznawać swoje możliwości. Przekonałam się, że potrafię radzić sobie w nieznanym terenie, pokonywać trudności, znajdować rozwiązania problemów. Okazało się, że ludzie pozytywnie mnie odbierają, darzą zaufaniem, lubią mnie słuchać.
Miałam też dużo więcej ruchu, a mniej okazji do objadania się w samotności. W trasie jadało się nieregularnie, często w biegu.
Wtedy też, chyba za sprawą mojej Mamy, zainteresowałam się dietą Michela Montignaca, opartą na indeksie glikemicznym. To bardzo ważny moment, bo po raz pierwszy spotkałam się z systemem żywienia, który pozwalał mi chudnąć bez szczególnych ograniczeń ilości jedzenia. Owszem, znów trzeba było pilnować połączeń pokarmów i pór jedzenia, unikać niektórych pokarmów, ale wreszcie mogłam w miarę normalnie jeść, nie głodzić się, a waga spadała aż miło.
To była prawdziwa rewolucja w moim życiu. Przygotowanie do tego, by przestać traktować jedzenie jako wroga, zaprzyjaźnić się z nim, zobaczyć w nim źródło energii, wartości odżywczych i siły do życia. Jeszcze tego nie rozumiałam, ale teraz wiem, że to był pierwszy krok w tym kierunku.
Czyli to była długa i powolna przemiana?
Owszem, wciąż nadmiernie kontrolowałam to, co jem, oraz byłam obsesyjnie skupiona na jedzeniu. Długo jeszcze miało to potrwać. Nadal miewałam napady objadania się, chociaż w początkowym okresie stosowania systemu Montignaca nie zdarzały się one. Potem, gdy waga już tak wyraźnie nie spadała, wróciłam do swojej „normy”, tzn. znów próbowałam za bardzo się kontrolować, a gdy brakowało sił, traciłam kontrolę.
Nieco okrzepłam pod względem psychicznym i emocjonalnym. Daleko było jeszcze do ideału, ale przynajmniej przestałam siebie tak bardzo nienawidzić.
Spotkałam wtedy po latach swojego pierwszego chłopaka, z którym zresztą nigdy nie straciłam całkowicie kontaktu. Po przerwie spojrzałam na niego inaczej niż wcześniej. Zmężniał, wyprzystojniał, wydoroślał. Serce zabiło mi zdecydowanie mocniej.
Początki związku nie były łatwe, głównie z powodu mojej pokręconej psychiki i wieloletnich zaszłości emocjonalnych. Trudno budować stabilny związek z osobą, która składa się głównie z kompleksów i bolesnych wspomnień. Nadal miałam zaburzony obraz siebie i swojego ciała. Z drugiej strony bardzo wygórowane oczekiwania wobec partnera. Chyba myślałam, że jego miłość w jakiś magiczny sposób mnie naprawi i wyleczy, bez mojego udziału.
Jednak pomimo emocjonalnych wybojów nasz związek rozwijał się, zamieszkaliśmy razem. Dostałam w końcu stałą pracę w moim zawodzie, jako etatowy tłumacz pisemny. Zaczęłam regularnie zarabiać.
Wtedy okazało się, że nierozwiązane problemy emocjonalne i brak znajomości siebie mogą mieć jeszcze jeden paskudny i bolesny w skutkach objaw: kompulsywne zakupy. Po latach nieregularnych zarobków rzuciłam się w wir konsumpcji i wydawania pieniędzy. Na ubrania, książki, kosmetyki, wyposażenie domu, jedzenie. Co szybko zaowocowało zagraceniem mieszkania i znacznym zadłużeniem na koncie.
Ja też mam takie obserwacje - często kompulsywne jedzenie wiąże się z innymi kompulsjami - zakupami czy alkoholem.
Kompulsywne zakupy często zdarzają się bulimiczkom. Teraz to wiem, wtedy jednak nie zdawałam sobie z tego sprawy. Udało się względnie ustabilizować sytuację z jedzeniem, napady były coraz rzadsze, zdarzały się głównie w okresach natężonego stresu, coraz dłuższe były przerwy między ciągami napadów. Natomiast jakbym sobie to rekompensowała na zakupach. One też dawały takiego hormonalnego kopa jak objadanie się. I podobnie jak w przypadku napychania się jedzeniem, gdy nie miało większego znaczenia, co jem, byle było to słodkie, mączne albo tłuste, podobnie było na zakupach, często kupowałam cokolwiek, bezmyślnie, byle tylko kupić.
Coś się jednak zmieniło.
W końcu poczułam zmęczenie. Dietami, ciągłym odchudzaniem się, kontrolowaniem i traceniem tej kontroli. Było to mniej więcej w tym czasie, gdy zaczęłam interesować się minimalizmem. Wtedy zaczął się długi proces samopoznania, analizy błędów, budowania samoświadomości. Pozbywania nadmiaru, zbędnego balastu, zmiany przekonań i nawyków w każdej dziedzinie życia. Proces ten trwa mniej więcej od dziesięciu lat do dzisiaj.
Zamiast kolejnych diet, zdecydowała Pani, aby ...
Dużo wtedy czytałam artykułów i książek dwóch francuskich specjalistów, lekarza dr Jean-Philippe’a Zermattiego i psychologa Gerarda Apfeldorfera. Zajmują się oni w szczególności leczeniem zaburzeń odżywiania.
Poznałam pojęcie tzw. reedukacji żywieniowej, które w ich ujęciu oznacza zmianę stosunku do jedzenia, pozbycie się lęku przed nim, porzucenie diet i naukę jedzenia intuicyjnego. Proponują szereg rozmaitych ćwiczeń. Na przykład zastępowanie posiłku paczką ciastek, frytek, czekoladą, czyli pokarmami, które zwykle uważa się za zakazane, niezdrowe, tuczące.
Jednak nie wrzucamy tych „strasznych rzeczy” w siebie bezmyślnie, szybko i z wyrzutami sumienia. Wręcz przeciwnie, celebrujemy ten posiłek, cieszymy się nim, smakujemy każdy kęs. Powoli, przeżuwając, wąchając. I przestajemy jeść, gdy czujemy się nasyceni.
Na początku trudno jest wyłapać moment zaspokojenia głodu, gdy je się tak pyszne i zakazane wcześniej pokarmy, ale z czasem przychodzi to coraz łatwiej.
A następnie okazuje się, że jeśli udzielamy sobie przyzwolenia na jedzenie wszystkiego, co nie powoduje u nas złego samopoczucia, coraz chętniej szuka się prawdziwego i wartościowego jedzenia, a coraz mniejszą ochotę ma się na frytki czy słodycze.
A co ze strachem przed tym, żeby od tego jedzenia nie przytyć?
Początkowo bałam się panicznie. Jednak jednocześnie pracowałam nad rozpoznawaniem uczucia głodu i nasycenia. Po wielu latach diet, objadania się i sztucznego kontrolowania wielkości porcji (wagi, objętości, wartości kalorycznej) nie umiałam stwierdzić, czy jestem głodna, spragniona czy najedzona.
Zaczęłam więc robić sobie z rozmysłem dłuższe przerwy między posiłkami i obserwować, co czuję po kilku godzinach. O, a więc to lekkie ssanie w okolicach żołądka oznacza, że chyba jestem głodna? A może to znaczy, że powinnam napić się wody? Po napiciu się wody jest mi lepiej, ale po chwili znów to czuję. Mam coś zjeść? A na co miałabym ochotę z tego, co jest do wyboru w lodówce czy w biurowym bufecie?
Gdy zdarzyło się przejeść, starałam się odczekać, aż znów zgłodnieję. Przestałam wierzyć w mit pięciu małych posiłków (tym bardziej, że badania już dawno wykazały, że ilość posiłków jest sprawą indywidualną, nie ma jednego idealnego schematu). Przekonałam się, że lepiej czuję się, jedząc bardziej sycące posiłki, a rzadziej.
Nie można nauczyć się tego wszystkiego w kilka dni, jeśli wcześniej przez lata się siebie nie słuchało i nie obserwowało. To wymaga codziennych ćwiczeń, pracy ze sobą. Dobrze jest sobie robić notatki, nawet prowadzić dzienniczek odżywiania z uwagami na temat nastroju i samopoczucia. Notować na przykład, po czym robimy się szybko głodni, a po czym długo nasyceni. Zapisywać uwagi na temat stanu skóry, dolegliwości trawiennych, jakości snu, żeby zacząć dostrzegać związek między tym, co i kiedy jemy, a tym, jak reaguje nasze ciało.
Co, oprócz podejścia do jedzenia, jeszcze się zmieniło?
Przede wszystkim samoocena. Dużo pracowałam nad akceptacją siebie, polubieniem, a wręcz pokochaniem. Na początku było trudno, widziałam w sobie tylko wady i niedoskonałości. Stopniowo jednak dążyłam do tego, by patrzeć na siebie bardziej życzliwie, z większą wyrozumiałością.
Bardzo pomagał mi w tym mój mąż, który wspierał mnie w momentach załamania, cierpliwie tłumaczył, czasem wskazywał na pewne autoodestrukcyjne zachowania. Z czasem coraz łatwiej było mi zobaczyć swoje zalety i nauczyć się je wykorzystywać i wzmacniać.
I co jeszcze?
Zmienił się też mój stosunek do aktywności fizycznej. Zaczynałam od małych kroków. Najpierw tanecznych zajęć grupowych, przez pewien czas grałam w badmintona, szukałam takiej formy ruchu, która będzie mi sprawiać przyjemność. Przez dobrych kilka lat gimnastykowałam się samodzielnie w domu, aż wreszcie zainteresowałam się treningiem siłowym i odważyłam się pójść na siłownię. Z pomocą trenerów personalnych wypracowałam sobie takie formy treningu, które sprawiają mi wielką radość i które mogę stosować na co dzień.
I jaki był tego efekt, jeśli chodzi o Pani ciało?
Widoczny. Moja sylwetka bardzo zmieniła się na korzyść. Ujędrniła, straciła obwisłości. Ktoś powiedział mi ostatnio, że mam sprężyste ruchy. Lepiej wyglądałam chyba tylko wtedy, gdy miałam 18 lat.
A o stosunek do samej siebie?
Regularne ćwiczenia bardzo dodały mi pewności siebie. Czuję swoją siłę i daje mi ona wielką satysfakcję. Jestem w stanie podnieść z ziemi ciężar równy ciężarowi mojego ciała, to naprawdę cieszy.
Podobnie działa świadomość tego, że jestem zdolna do systematycznej pracy nad sobą, do stawiania sobie coraz trudniejszych zadań. Teraz uczę się na przykład pompek (takich „prawdziwych”, nie damskich) i podciągania na drążku, zadanie na dalszą przyszłość to nauka stania na rękach.
Ile czasu już minęło od przemiany?
Trudno wyznaczyć jakiś konkretny punkt w czasie, który mogłabym nazwać momentem przemiany. To była powolna ewolucja, nie szybka rewolucja. Może właśnie dlatego ludzie tak często mają problem ze zmianą raz na zawsze, że chcą, by stała się szybko i bez wysiłku. Moja przemiana była długa, wielopoziomowa i wieloetapowa.
Czy miała Pani w tym czasie jakieś poważniejsze kryzysy, jeśli chodzi o jedzenie i tycie?
Jak wspomniałam, to był i jest długotrwały proces, w którym posuwałam się czasem kilka kroków wprzód, by potem nawet czasem się cofnąć o kroczek. Praca nad nawykami i przekonaniami tak właśnie wygląda. Raz jest lepiej, raz jest gorzej. W okresach większego stresu bywało mi na przykład trudno, zdarzało się w ogóle nie jeść ze zdenerwowania, ale zdarzało się też jeść nieco za dużo. Teraz jednak wiem, że ważniejsze są utrwalone zwyczaje niż ewentualne jednorazowe wyskoki czy na przykład zjedzenie więcej podczas świąt czy na spotkaniu towarzyskim.
Co Pani pomogło powrócić na swoje nowe tory?
Nie boję się tego, że wrócę do dawnych zachowań, bo wiem, że wyeliminowałam ich psychiczne i emocjonalne przyczyny. Nie odczuwam potrzeby objadania się, bo odżywiam się regularnie, jem potrawy, które lubię i po których dobrze się czuję, potrafię czerpać przyjemność z jedzenia, ale czuję też przyjemność nieprzejadania się. Natomiast ruch i regularny wysiłek fizyczny pomaga mi radzić sobie z ewentualnym stresem czy napięciami emocjonalnymi.
Wiem, że już do końca życia będę jadła tak jak teraz. To znaczy słuchając siebie, obserwując organizm. Nie mam pokarmów zakazanych, ale po wiele z lubianych powszechnie przysmaków nie sięgam, bo nie czuję takiej potrzeby. Po chipsach i fast foodach źle się czuję, więc po co miałabym sobie robić na złość?
Z uwagi na dziedziczną w moim przypadku nietolerancję glutenu (miał ją mój dziadek, ma również mama i siostra) muszę unikać wielu potraw, ale nie traktuję tego jako ograniczenia, raczej dzięki temu poznałam wiele ciekawych smaków i dobrych, wartościowych produktów.
Lubię słodki smak, jak wiele osób, ale zapotrzebowanie na słodkość zaspokajam owocami, owsianką, miodem, czasem kawałkiem gorzkiej czekolady dobrej jakości. Zdarza mi się upiec jakieś tzw. fitciasto, czyli na przykład brownie z fasoli, sernik z koziego sera, szarlotkę owsianą lub gryczaną, ale jem je bez wyrzutów sumienia, bo umiem sobie takie przyjemności włączyć do codziennego menu. Przykładowo jako posiłek po treningu. Gdy mamy ochotę na pizzę, piekę ją w domu, na gryczanym spodzie. Jako pyszny domowy obiad, żaden „oszukany posiłek”.
Gdy w restauracji mam ochotę na deser, celowo zamawiam lżejsze danie główne albo rezygnuję z przystawki. A gdybym nie była w stanie zjeść za dużej porcji, proszę o zapakowanie resztek na wynos, zjem je, gdy znów poczuję się głodna.
Z Pani doświadczenia, jaki jest główny błąd, który popełniają osoby, które chcą się odchudzić?
Po pierwsze szukają cudownej uniwersalnej metody na schudnięcie. A taka nie istnieje. Każdy z nas jest inny. Jedna osoba lepiej funkcjonuje, jedząc mało, a często, kto inny woli zjeść dwa, trzy razy na dobę, ale za to obfite posiłki. Jednym służy dieta całkowicie roślinna, wegańska, innym wegetarianizm, a kto inny będzie czuł się źle, eliminując pokarmy pochodzenia zwierzęcego. Jedni lepiej czują się, jedząc więcej tłuszczów, inni lepiej działają na diecie wysoko węglowodanowej. Nie ma jednego systemu dobrego dla wszystkich. Trzeba siebie poznać, by znaleźć ten idealny dla siebie model żywienia.
Moim zdaniem należy zapomnieć o czymś takim, jak dieta. Często odchudzające się osoby mówią sobie, że schudną i wtedy wszystko się zmieni, będą zdrowo i regularnie się odżywiać, ale najpierw muszą schudnąć, stosując dietę, często restrykcyjną.
Tymczasem jeśli chce się unormować wagę i nie wrócić do nadwagi, najlepiej jest pracować małymi krokami nad zmianą nawyków. Powoli, po trochu. Stopniowo wprowadzać coraz więcej warzyw, szukać zdrowszych zamienników dla lubianych pokarmów wysoko przetworzonych, zaprzyjaźniać się z nowymi smakami, sprawdzać, co najbardziej nam smakuje i służy.
Po drugie ludzie chcą szybkich zmian, błyskawicznych efektów. Szybko i bez powrotu do nadwagi może schudnąć jedynie osoba, która zawsze była szczupła, nie miała żadnych zaburzeń odżywiania, a przytyła np. w wyniku ciąży, rzucenia palenia czy czasowego unieruchomienia po wypadku.
Natomiast osoby, które borykają się z nadwagą czy otyłością przez wiele lat, potrzebują czasu i pracy nad sobą na każdym polu. Nie tylko zmiany nawyków żywieniowych i ruchowych, ale pracy na poziomie emocjonalnym, psychologicznym. Na szczęście teraz jest dużo dostępnych materiałów na te tematy oraz specjalistów, do których można zwrócić się o pomoc.
A co jest najważniejszą zasadą, o której trzeba pamiętać, żeby schudnąć skutecznie, zdrowo i na stałe?
Kluczem do sukcesu jest poznanie siebie i wnikliwa autoobserwacja. Niczego trwałego nie osiągniesz, próbując stosować gotowe rozwiązania, nieprzystosowane do Ciebie, Twojej historii i Twoich potrzeb.
I na zakończenie, z jaki słowami mogłaby zwrócić się Pani do innych kobiet, które podobnie jak Pani kiedyś, przez całe lata walczą ze sobą i swoim ciałem.
Bądź dla siebie dobra. Patrz na siebie z życzliwością. Kochaj siebie z całych sił, słuchaj siebie i zostań swoją najlepszą przyjaciółką. Wtedy znajdziesz w sobie siłę i wielkie pokłady miłości do całego świata.
Pięknie dziękuję za rozmowę i zapraszam do lektury Pani książek i bloga, bo dla mnie istnieje bardzo silna zależność miedzy tym, co nas otacza np porządkiem i bałaganem w domu, a emocjami i ich wpływem na jedzenie.
Z resztą zrobiłam już o tym nagranie (link TUTAJ ), a minimalizm to znacznie, znacznie więcej niż tylko posiadanie małej ilości rzeczy!
Jeśli Twoim problemem jest zajadanie emocji i chcesz z tym skończyć, to zapraszam Cię na
mój program (kurs) online dla kobiet:
EMOCJI SIĘ NIE JE
TAK, chcę poczytać o tym programie
Zapisz się na LISTĘ ZAINTERESOWANYCH, a pierwszego dnia sprzedaży otrzymasz RABAT!
Jeśli nie jesteś pewna, czy to Twój problem, możesz najpierw wykonać test:
CZY ZAJADAM EMOCJI I STRES?
Zapraszam Cię do grupy wsparcia na facebooku:
JAK ODZYSKAĆ POCZUCIE KONTROLI NAD APETYTEM I SPOKÓJ W TEMACIE JEDZENIA
GRUPA WSPARCIA NA FACEBOOKU